Wstęp

Hermiona Granger, postanawia opowiedzieć dzieciom jak doszło do tego, że jest z ich ojcem. Czytelnik od samego początku nie zna jego tożsamości, może się jedynie domyślać kim on jest...

czwartek, 30 stycznia 2014

Nienawiść.




"Nie ma większej niena­wiści, niż zrodzo­na z bliskości." ~Wiesław Myśliwski

***

Kiedy człowiek staje przed czymś co go przeraża, ma ochotę uciec. Ale gdy to co go przeraża ma związek z jego bliskimi, chcę za wszelką cenę stawić temu czoła. Chce krzyczeć, kopać, walczyć do końca. To właśnie czułam patrząc na zmasakrowaną, ledwo żywą Arielle. Gdy tylko spróbowałam ją przenieść, straciła przytomność, a z otwartej rany brzucha wypłynęła ciepła krew. Nie wiedziałam kiedy zaczęłam płakać, a mięśnie nagle odmówiły mi posłuszeństwa. Klęczałam nad nieprzytomną Arielle modląc się, żeby jakimś cudem przeżyła. Żeby coś nas uratowało. W pewnym momencie zorientowałam się, że grzebię jak szalona w torebce w poszukiwaniu czegoś, co prawdopodobnie nie istnieje. Czułam, że wariuję. Działałam mechanicznie, a mój rozum zdawał się być bardzo odległy od mojej duszy, która wraz z tym widokiem rozszarpała się na milion kawałków. W pewnym momencie cisnęłam torebkę na odległość trzech metrów, otarłam rękawem łzy i chwyciłam przyjaciółkę za rękę. To wszystko co mogłam wtedy zrobić. Patrzyłam na nią i myślałam o najgłupszej rzeczy, jaka mogła mi przyjść w tamtej chwili do głowy. Jaki jest skrót do Arielle? Czemu nigdy nie mówiliśmy do niej pieszczotliwie? Powinna wiedzieć, że ją kochaliśmy. Że jej energia i wszystko co dawała z siebie, było dla nas ogromnie ważne. Może Ari? Lub Rielka? Czułam się naprawdę żałośnie, zacisnęłam mocniej malce na dłoni Ari. Nienawidziłam siebie. Mimowolnie uśmiechnęłam się przez łzy, a po chwili wstałam, żeby z porzuconego plecaka wyjąć koc i przykryć nim Arielle. Wiedziałam, że próba przeniesienia jej, tylko i wyłącznie zaszkodzi. Wyjęłam miękki różowy materiał i przykryłam nim Arielle, patrząc jak jej klatka piersiowa unosi się i opada, niezwykle delikatnie.
Zmrok zapadał bardzo powoli, minuty zdawały się być godzinami, a ja dopiero słysząc ptaka na drzewie zdałam sobie sprawę, że nie rzuciłam zaklęć ochronnych. Podniosłam się leniwie, niczym zombie w mugolskich filmach.
- Protego Totalum.
Mój głos był beznamiętny. Obcy. Chrypliwy. Wymamrotałam jeszcze parę zaklęć i usiadłam z podkulonymi nogami. Pamiętam ten dzień jakby to było dzisiaj.Wszystko o czym marzę to zginąć. Tego wieczoru myślałam jedynie o tym, dlaczego właściwie się nie zabiłam. To przeze mnie rozpoczął się ten cały koszmar. Wszystkim było by o wiele lepiej, bez mojej obecności. Położyłam się spać w odległości metra od Arielle i przykryłam się swetrem, który spakowałam tuż przed opuszczeniem Hogwartu. Różdżkę schowałam do buta. Zamknęłam oczy i zasnęłam.
Usłyszałam dźwięk mocno wciąganego powietrza i natychmiast zerwałam się na nogi. Wtedy stałam się świadkiem dwóch najgorszych wspomnień w moim życiu. Najgorszych, bo pojawiły się na raz.
Arielle McDonely umierała. A las stanął w płomieniach.

***

- Harry?! - krzyczał Ron w kompletnej ciemności.
Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Było całkowicie ciemno więc nie mógł dojrzeć Pottera. Wiele ryzykowali z Harry'm aportując się tutaj. Coś jednak podpowiedziało im, że jeśli w Hogwarcie mogą robić co chcą, to ta zasada obowiązuje już w całym magicznym świecie. Niewiele się pomylili. A przynajmniej taką nadzieje miał Ron kiedy szedł po omacku w kompletnej ciemności. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że trzyma w dłoni różdżkę.
- Lumos! - powiedział i poczuł, że światło razi go po oczach.
Natychmiast obrócił ją w drugą stronę i rozejrzał się po pomieszczeniu. Zobaczył regały. Ale nie było na nich przepowiedni, tak jak wtedy kiedy byli tu ostatnio. Po Harry'm nie było ani śladu, a on czuł jak narasta w nim panika. Szedł jednak mimowolnie do przodu.
- Ron? - krzyknął gdzieś z oddali Harry.
Popędził do przodu w kierunku głosu i nagle zderzył się z kimś lądując na ziemi. Podniósł się i otrzepał spodnie, a gdy zobaczył, że to Harry był sprawcą kolizji odetchnął z ulgą. Kiedy jednak zobaczył jego minę, entuzjazm opadł.
- Nie ma tu jej, prawda?
Harry pokręcił głową i już miał coś mówić, gdy Ron wrzasnął jak obdzierany ze skóry. Potter obrócił się natychmiast z różdżką wycelowaną na potencjalnego napastnika, nie zobaczył jednak niczego. Już miał zdzielić przyjaciela kopniakiem, a wtedy... Poczuł dziwne łaskotanie na ciele. Na Harry'm, pod Harry'm i obok Harry'ego. Właściwie wszędzie gdzie tylko sięgali wzrokiem... Pełzały pająki.

***

W jednej chwili całe życie stanęło mi przed oczami. Zarzuciłam torbę na ramię i całym sercem błagając, aby nie zrobić jej krzywdy... Uniosłam Arielle. Jej drobne ciało było niezwykle lekkie, nie wiem czy przez to, że była maleńka, czy przez to, że wszystkie Anioły są takie delikatne. Bo w tamtym momencie byłam pewna, niezwykle utwierdzona w przekonaniu, że trzymam w rękach niebiańskie stworzenie. Być może to za sprawą dymu, który wypełniał moje płuca. Ze wszystkich stron były płomienie, a języki ognia buchały wprost na mnie znienacka. Wciąż jednak biegłam co jakiś czas krzycząc z przerażenia, gdy ognista gałąź spadała pod moje stopy. Czułam coś mokrego na rękach, ale nie miałam czasu myśleć nad tym co to takiego. Chciałam tylko uciec, zanieść Arielle daleko od tego koszmaru, a sama najchętniej wskoczyłabym w ogień. Powoli jednak dym zatruwał moje płuca, a ja stawałam się coraz słabsza.
- Wytrzymaj... - mówiłam do Arielle,  a może sama do siebie.
Nagle coś błysnęło mi przed oczami. To była tafla wody. Płynącej wody. Nie zważając na parzące języki ognia wbiegłam trzymając Anioła jak najdalej od płomienia. Puściłam ją dopiero wtedy gdy wskoczyłyśmy do wody, a ja poczułam niewiarygodnie przeszywający ból, gdy płonęły mi plecy. Rzeka porwała nas do przodu, a ja z ogromnym bólem podpłynęłam do Arielle. Dopiero wtedy zauważyłam, że woda wokół nas ma szkarłatny kolor. Zebrało mi się na wymioty, ale natychmiast zareagowałam. Mimo, że prąd rwał nas wciąż do przodu, dopłynęłam do przeciwnego brzegu, gdzie las nie ginął w ogniu. Z pełnym wysiłkiem wciągałam Arielle i czułam jak żywioł pragnie nas pokonać. Zabrać nas już na zawsze. Ale ja nie mogłam się poddać, ona musiała przeżyć. A nie mogła przeżyć. Beze mnie. Zebrałam w sobie wszystkie siły i wyczołgałam nas na brzeg. Arielle przestała krwawić, a ja wyjęłam z torebki jedną ze swoich bawełnianych koszulek i owinęłam nią dokładnie ciało Arielle. Patrzyłam na drugą stronę rzeki gdzie cały piękny las niknął w płomieniach jeszcze przez godzinę. Później zasnęłam.

Obudziło mnie słońce. Wtedy dopiero zebrałam myśli, rzuciłam zaklęcia ochronne i postanowiłam znaleźć coś do jedzenia, bo zdałam sobie sprawę, że nie jadłam nic od wczorajszego popołudnia. Druga strona lasu, oddzielona rzeką była pełna zwęglonych szczątków drzew i czuć jeszcze było zapach świeżej spalenizny. Zdjęłam prowizoryczny opatrunek Arielle i przemyłam go w rzece. Wycisnęłam całą zawartość wody w materiale i ponownie obwiązałam koszulkę wokół rany. Wyglądała znacznie lepiej niż wczoraj. Jednak widok tak zmasakrowanej przyjaciółki przyprawiał mnie o zawroty głowy. Zwłaszcza przy tak jaskrawym, odsłaniającym każdy szczegół słońcu. Oddaliłam się na tyle, by widzieć co się z nią dzieje, uzbierałam około pół litra dzikich malin. I to wszystko. Tak wyglądało moje śniadanie. Zjadłam połowę swoich zbiorów, a połowę zostawiłam Arielle na wypadek, gdyby się obudziła. Dopiero wtedy miałam czas usiąść i przemyśleć ostatnie wydarzenia. Odbiegałam myślami do Harry'ego i Rona, którzy nic nie wiedzą o McGonagall i jej zdradzie. Próbowałam wymyślić sposób przekazania im wiadomości bez narażenia ich i Arielle. Bezskutecznie.
- Hermiona... Pi... - usłyszałam cichy głos i pokaszliwanie.
Omal nie pisnęłam z radości gdy zobaczyłam, że najbardziej błękitne oczy na świecie znów na mnie patrzą. Podbiegłam do niej i usiadłam, łapiąc ją za ręce.
- Pić mi się chce... - powiedziała słabo.
Natychmiast zerwałam się do torebki i wyjęłam z niej ogromną butelkę soku dyniowego, którą zabrałam od skrzatów jeszcze wczorajszego ranka. Pomogłam jej się napić i podnieść delikatnie, by oparła się plecami o pień. Przez dłuższy czas oddychała tylko głęboko i słuchała mojej opowieści o wczorajszej nocy. W końcu spojrzała na mnie ciepło.
- Dziękuje.
- Od tego są przyjaciele.
Uśmiechnęła się, ale zaraz po tym ból przeszył jej ciało, bo gwałtownie dotknęła brzucha, a mina przybrała obraz cierpienia. Nie miałam pojęcia jak jej pomóc, ale ona wciąż miała ochotę na rozmowę, bo drugą ręką gestem wskazała mi, żebym mówiła.
- Martwię się o Ciebie. Mam gdzieś książki o ranach i... Że też nie przyszło mi to wcześniej do głowy. - powiedziałam i nagle zdałam sobie sprawę z czegoś gorszego. - Arielle! Czemu jesteś ranna? Czemu uciekłaś? Co się stało?
Pytania same wychodziły z moich ust.
- Odkryłam coś... - jej głos był słaby.
Wyglądała tak jakby zaraz miała ponownie omdleć i w ledwo żywy sposób powiedziała:
- W fiolkach... Są fałszywe wspomnienia...
 Ponownie zamknęła oczy. A jej świadomość odpłynęła daleko od lasu w Brighton. I wtedy ją zobaczyłam. Na pagórku po naszej lewej stronie. Lisica.




___________________________


Tym razem bardzo dużo ze strony Hermiony, bo kolejny rozdział ukaże w większej mierze co dzieje się z zewnątrz. Jak obiecałam, jest rozdział. Być może kolejny ukaże się w sobotę, ale nic nie obiecuję. Jak na razie zostawiam Was z przetrawieniem tych informacji, które tutaj przeczytaliście i mam nadzieję, że Was nie zawiodłam.
Wielkie podziękowania, za wszystkie Wasze miłe komentarze. Jesteście naprawdę kochani :)



poniedziałek, 27 stycznia 2014

INFORMACJA.


Mam do Was parę słów. Wiem, że wiele osób jest poirytowane jak rzadko dodaję posty. Rozumiem to. Jednakże wbrew pozorom, nie jestem humanistką. Rozszerzenie z matematyki robi swoje, a prawdę mówiąc je kocham. Mam też życie osobiste oraz cudownego chłopaka, któremu muszę poświęcać czas. Przykro mi, ale nie jestem w stanie dodawać postów co chwilę. Ale rozumiem Wasze negatywne nastawienie do sprawy, co więcej postaram się to zmienić. Nie mogę nic obiecać. Ale zapowiadam wszem i wobec rzecz pewną, że w okolicach czwartku/piątku pojawi się kolejny rozdział.

Cieszę się też, że mimo tylu przerw wciąż otrzymuje tyle pozytywnych komentarzy od tych samych osób, to dla mnie bardzo miłe i motywujące. Dziękuje Wam wszystkim.





czwartek, 16 stycznia 2014

Uciekaj.


Przez chwilę czułam na sobie spojrzenia wszystkich, ale po chwili Renarda Fox zaczęła ponownie energicznie mówić i większość sali skupiła się na jej słowach. Odwiązałam list od nóżki sowy. Kątem oka zauważyłam, że Hagrid i "cycata Railler" wychodzą. Szybko otworzyłam kopertę i zaczęłam czytać:

"Piszę szybko,
nie wiem jak długo pozostało nam do ostatecznego rozwiązania... 
Pod lwem nie jest bezpiecznie. Zwierzęta już nie chronią.
Mam odpowiedź.
Uciekaj.
Smok." 


W pierwszej chwili nie zrozumiałam kompletnie nic. Poza podpisem i ostatnim słowem. Biorąc głęboki oddech, zaczęłam czytać jeszcze raz. Piszę szybko... Do czegoś mu się śpieszy. Ktoś go goni? Ktoś nad nim stoi? Lucjusz? Nie wiem jak długo pozostało nam do ostatecznego rozwiązania... Zapewne dlatego pisał szybko. Rozwiązanie. Przełknęłam ślinę. Ktoś mnie znalazł. Ktoś czekał. Pod lwem nie jest bezpiecznie. Zwierzęta już nie chronią... Kiedy przeczytałam to drugi raz, już wiedziałam. Lew, symbol Gryffindoru. Gryffindor nie jest bezpieczny. Hogwart już nas nie broni. Mam odpowiedź... Księga.Serce zaczęło walić mi jak oszalałe, a słowa, które wypowiadała Fox zdawały się w ogóle nie mieć sensu. Powoli zaczynało mi się kręcić w głowie. Wszystkie kolory stały się okropnie jaskrawe, a postacie rozmywały mi się przed oczami. Zamknęłam na chwilę oczy, a kiedy je otworzyłam wróciło do mnie trzeźwe myślenie i wsłuchałam się w słowa rudej nauczycielki.
- Teraz, wszyscy opuścicie sale i udacie się PROSTO do swoich dormitoriów.
Uczniowie zaczęli powoli wstawać, a ja odciągnęłam zdenerwowanego Rona i nieobecnego Harry'ego. Stanęliśmy za grupą Krukońskich pierwszoroczniaków. Pokazałam Ronowi list, ale jego mina wskazała na to, że i tak musiałam wyjaśnić im swoje podejrzenia. Harry, dopiero gdy zakończyłam przemówienie wyrwał się z transu. Wskazał na salę, w której liczba osób była coraz mniejsza, a my coraz bardziej rzucaliśmy się w oczy. Nie myśląc zbyt wiele pobiegliśmy do mojego dormitorium. W połowie drogi stanęłam i pisnęłam.
- To niemożliwe!
Poirytowana mina Rona, natychmiast kazała mi wyjaśnić. Wzięłam głęboki oddech i pędząc dalej przed siebie po ruchomych schodach, tłumaczyłam.
-  McGonagall. Dzisiaj. Deportowała nas na terenie Hogwartu...
- Ale przecież na terenie Hogwartu nie... - uciął nagle Ron widząc moją minę.
Na piętrze rozglądaliśmy się na wszystkie strony, czy ktoś nas nie śledzi. Chociaż w głębi duszy czułam, że Harry rozgląda się za Arielle. Wciąż miał nadzieję, że jest wśród nas. Wbiegliśmy bez problemu przez portret, bo Gruba Dama zniknęła. To sprawiło, że Ron stracił pewność siebie, bo szedł o wiele wolniej. Nie zastanawiając się weszliśmy do dormitorium dziewczyn, tym razem wcale nie zaskoczeni, że alarm się nie włączył. Gdy tylko weszliśmy do mojego pokoju, zamknęliśmy za sobą drzwi na klucz.
- Naprawdę chcesz uciekać?
Ron patrzył na mnie z niedowierzaniem, kiedy pakowałam kolejne rzeczy do mojej torebki. Tym razem ja spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
- Czy przypadkiem Ronaldzie, to nie Ty byłeś ostatnio skłonny ze mną uciec?
- Tak, ale wtedy...
- Ale wtedy Dracon miał inne zdanie?
Rzuciłam torebkę na łóżko, a dźwięk znajdujących się w niej rzeczy odbił się echem po pokoju. Przez chwilę panowała niezręczna cisza.
- Dokąd? - spytał nagle Ron. - Dokąd uciekamy?
Uśmiechnęłam się pod nosem i wróciłam do pakowania torby. Schowałam jeszcze ciepły sweter, mój i Arielle. Nagle niespodziewanie wybuchłam płaczem.
- Tam gdzie ją znajdziemy.
Harry podszedł do mnie i objął mnie ramieniem. Ron patrzył przez okno.
- Wiem, gdzie ją znajdziemy. Ale tylko ja i Ron. - powiedział nagle.

***

Draco szedł ciemną uliczką Hogsmeade, z różdżką schowaną pod rękawem płaszcza. Każdy krok, który stawiał był zdecydowany i dobrze słyszalny. W mieście zdawało się nie być żywego ducha. Co jakiś czas przebiegał kot, a latarnia przygasała dając we znaki, że w tym miejscu nie powinien się nikt znajdować. A jednak. Draco był pewien. Wiedział, że ten kogo szuka tu będzie. Czuł w powietrzu narastające napięcie. Gdy doszedł wreszcie do stacji zatrzymał się. Paliły się obie latarnie. Cisza biła go po uszach. Mimo to, nie dał się tak łatwo zwieść.
- Wiem, że tu jesteś. - powiedział głośno.
Nic się nie wydarzyło. Zrobił krok do przodu i wtedy zza latarni wychyliła się postać kobiety.
- Witaj Draconie Malfoy'u. Zdaje się, że jestem strasznie przewidywalna. - roześmiała się szyderczo.
Tanecznym i zgrabnym krokiem zbliżyła się do niego. Dopiero gdy stanęli twarzą w twarz, Draco dostrzegł jej krwiście czerwone oczy. Tak nie podobne do tych, które miała wcześniej.
- Może dlatego, że już nie jesteś człowiekiem. Jesteś zwierzęciem. A zwierzęta mają instynkt. Znam ten instynkt.
Gdy tylko to usłyszała zaczęła się donośnie śmiać i uniosła ręce do góry. Szepnęła coś pod nosem i z przygryzioną wargą spojrzała mu prosto w oczy. Mimo ich okropnego koloru, były strasznie hipnotyzujące. Malfoy poczuł dotyk różdżki pod płaszczem, ale nie zdecydował się jej użyć.
- Jesteś pewien, że zwierzęta potrafią to? - uniosła ponownie ręce do góry.
Wszystkie latarnie zgasły, a Draco czuł jedynie, że długie włosy muskają mu policzek. Wirowała wokół niego w radosnych obrotach, śmiejąc się głośno i przenikliwie. Kiedy się zatrzymała, światło znów zapłonęło, a ona wciąż wbija w niego puste ślepia.
- Jestem. Wiem po co tu przyszłaś. Ale jest za późno.
Nagle na jej twarzy wymalowała się prawdziwa złość, a z ust wydobył się przeraźliwy dźwięk.
- Jak to za późno?! - warknęła.
Gdy tylko spróbowała zrobić krok, Draco wyjął różdżkę. Skwitowała to po raz kolejny śmiechem. Po nim nastąpiła cisza. Aż w końcu Draco, zaczął mówić.
- Szukasz pierścienia. Tego samego, który miałaś na palcu kiedy trafiło Cię zaklęcie. Od nich. Teraz od was. Widzisz, zabawne - spojrzał na swoje paznokcie jak gdyby nigdy nic,a potem przeniósł wzrok prosto na nią. - Nie znajdziesz go tu. Właściwie, nie znajdziesz go nigdzie. Ponieważ go zabrałem.
Przygryzła wargę ta mocno, że pociekła z niej krew. A zaciśnięte w pięści dłonie, pokazywały dokładnie układ jej kości.
- Kim są ludzie, dla których pracujesz? - spytał wprost Draco, nie opuszczając różdżki.
Uśmiech na jej twarzy pojawił się równie błyskawicznie jak zniknął.
- Czyli jednak nie jesteś taki wszechwiedzący Draconku? Lepiej pilnuj swoich dziewczątek. Bo Tenebris* mają ją w zasięgu ręki. Staruszkowie nie zawsze są kochani wiesz?
Oblizała krew z ust i uśmiechając się szyderczo uniosła ponownie ręce do góry. A wszystkie latarnie zgasły. Gdy światło się zapaliło, nie było już śladu po Ginny Weasley.

***

- Harry... - zaczęłam, ale Ron mi przerwał.
- Znajdziemy ją Harry. Ale musimy ją ukryć w bezpiecznym miejscu.
Od razu wiedziałam, że ta druga "ją" to ja. Nie chciałam jednak być tak łatwo uznana za ciemiężoną. Więc w ramach protestu wstałam na równe nogi. 
- O nie, nie. - widząc minę moich towarzyszy dodałam od razu. - Nie.
Harry jedynie przewrócił oczami i zaczął mówić do Rona, kompletnie mnie ignorując.
- Są dwa miejsca, w które mogła udać się Arielle. Departament Tajemnic. Oraz Brighton.
- To głupota, ona nawet nie wie gdzie jest Departament Tajemnic. - powiedział Ron.
- Wie.
Spojrzeli na mnie jakbym właśnie powiedziała im, że Zgredek zmartwychwstał i gra w Tańcu z Gwiazdami. Nerwowo poprawiłam włosy i wróciłam do momentu w gabinecie McGonagall.
- Kiedy opowiedzieliśmy jej o wydarzeniu w Departamencie, spytała gdzie właściwie jest budynek Ministerstwa.
Siedzieliśmy przez chwilę patrząc się na siebie nieprzytomnymi spojrzeniami. Każdy z nas potrzebował snu. Ale nikt nie mógł sobie na to pozwolić. Chwilę potem Harry otworzył okno, wystawił różdżkę i szepnął jakieś zaklęcie. Przez okno wleciał plecak i dwie miotły. Ron natychmiast rzucił się na swoją miotłę wiedząc doskonale, o co chodzi Harry'emu. Zarzuciłam bez słowa swoją torbę na ramię i usiadłam za Ronem. Wylecieliśmy przez okno wprost do Zakazanego Lasu. Prawdę mówiąc znaleźliśmy się tam zaskakująco szybko. Chłód przeszył moje ciało i objęłam Rona mocniej. Lecąc po Zakazanym Lesie, o wiele zwolniliśmy. Drzewa miały ten sam szary kolor co zawsze, a mgła zdawała się być nawet gęstsza. Co jakiś czas przebiegały różnej wielkości zwierzęta. Mrok i odgłos szeleszczących liści idealnie oddawały wszystkie uczucia, które miałam w sercu. Zatrzymaliśmy się przy jednym z drzew, a ja użyłam zaklęcia by włożyć ich miotły, do plecaka Harry'ego.
- Plan jest taki, ja i Harry udajemy się do Departamentu Tajemnic. Znajdujemy Arielle, bierzemy przepowiednie i wracamy do Ciebie. Do Billa i Fleur. Bo tam masz się udać, rozumiesz? 
Ron przytulił mnie gdy tylko to powiedział. Spojrzał mi w oczy, a potem odsunął się i przepuścił Harry'ego.
Ten długo nic nie mówił. Patrzył na mnie, a ja przypomniałam sobie, że kiedyś w tym lesie uratowaliśmy Syriusza. Że w tym lesie zostawiliśmy Umbridge. Że w tym lesie omal nie stracił życia. 
- Harry... - przytuliłam go do siebie, a łzy naleciały mi do oczu. - Znajdźcie ją.
Pokiwał głową, a potem podszedł do Rona. W chwili, w której się aportowali Ron krzyknął.
- Hermio...
Zakryłam dłońmi twarz i upadłam na kolana. Poczłapałam do drzewa i oparłam się o nie. Łzy napłynęły mi do oczu, ale wtedy zobaczyłam postać wyłaniającą się z mgły. Zbliżała się powoli. Wstałam na równe nogi i omal nie upadłam kiedy sowa zatrzymała się na moim ramieniu z listem. Nerwowo odpakowałam go, wciąż patrząc na zbliżającą się do mnie osobę. Kiedy ujrzałam znajomą twarz odetchnęłam z ulgą i przeczytałam list.

"Koty są fałszywe. 
Znajdź drogę do lisa. Pamiętaj o moim ostatnim.
Smok"

- Panno Granger. - usłyszałam głos McGonagall stojącej tuż przede mną. - Któż wysyła do Pani list w sercu Zakazanego lasu?
Drgnęłam. Znajdowałam się zupełnie sama w niebezpiecznym miejscu, a ona przejmowała się tylko listem. W dodatku jej głos brzmiał strasznie nerwowo.
- To tylko...
- Pokaż mi go. - wyciągnęła rękę.
Miałam to już zrobić, gdy nagle uświadomiłam sobie... Koty są fałszywe. Kot. Animag. McGonagall! Chyba wyczuła moją niepewność, bo wyciągnęła rękę dużo bardziej zdecydowanie. Przez chwilę wypowiedziałam w myślach życzenie, żeby na list działało to samo zaklęcie co na Mapę Huncwotów. 
- Daj mi go, Granger! - głos McGonagall brzmiał groźnie.
Rzuciłam list w jej stronę, a ona otworzyła go natychmiast i zaczęła go czytać. Na głos:
- Koty mają pchły. Znajdź szczotkę. Pamiętaj o szamponie. Luna. - spojrzała na mnie pytająco.
Starałam się ze wszystkich sił ukryć zdziwienie na mojej twarzy i brzmieć wiarygodnie.
- Krzywołap. - odparłam od razu. 
McGonagall wlepiła znowu swój wzrok w litery, a ja skorzystałam z jej nieuwagi i rzuciłam zaklęcie na drzewo znajdujące się za nią. Wielka gałąź runęła na ziemię i rozproszyła tym samym stado kruków. Kiedy dyrektorka obróciła się w stronę całego wydarzenia, wyrwałam jej list z ręki i okropnie przerażona aportowałam się niemal natychmiast.

***

Przez chwilę myślałam, że się nie udało. Że dalej jestem w Zakazanym Lesie. Po chwili jednak zorientowałam się, że drzewa tutaj są inne, a liście mają kolor złota. Udało się. Trafiłam. Do Brighton. Do drugiego miejsca gdzie mogła być Arielle. Musiałam ją znaleźć, za wszelką cenę. Nie powinniśmy jej w to wszystko mieszać. Powinna zostać w Londynie. Być bezpieczna razem ze swoją mamą. Mgła powoli opadała, a niebo zdawało się przybierać jaśniejszego koloru. Nadchodził poranek.W oddali usłyszałam wycie wilka i nabrałam ochoty na skulenie się i płacz.
"Weź się w garść Hermiona!" - skarciłam się w myślach. 
Rozejrzałam się wokół siebie. Od strony wschodu zobaczyłam niewielką wydeptaną ścieżkę. Niepewnym krokiem ruszyłam przed siebie i zaczęłam analizować ostatnie wydarzenia. McGonagall, była szpiegiem. Nie mogłam w to uwierzyć. To wprawiało mnie w zabawne, ale przerażające uczucie. Wiedziała o nas wszystko. Smok. Nie wiadomo gdzie był, ale był wciąż kilka kroków przed nimi. A Harry? Harry zdawał się to wszystko wiedzieć. Ufał mu. Od samego początku tego koszmaru. Nagle usłyszałam coś w rodzaju  szlochu, dochodzącego zza grubego przewróconego pnia. Wyjęłam różdżkę i powoli podeszłam do źródła dźwięku, to co zobaczyłam wprawiło mnie w mdłości. 
- O mój Boże... - podbiegłam bliżej.
Na ziemi leżała młoda dziewczyna, z otwartą raną brzucha. Całe jej dłonie były posiniaczone, a twarz podrapana. Usta były sine, a z górnej wargi płynęła krew. Jej długie włosy były całe w liściach i brudzie. 
- Hermiona... - szepnęła nagle.
Wtedy zobaczyłam kolor jej oczu. Obok wielkiej szramy pod jednym z nich, rzucało się coś jeszcze. Najpiękniejszy błękit jaki można sobie wyobrazić.
- Arielle! - krzyknęłam przerażona.



___________________________

Dlugo, długo nic nie było. Przepraszam Was za to niezmiernie, ale moja chęć do pisania zniknęła na pewien czas wraz z ocenami na semestr. Ale oto powracam w (mam nadzieję) wielkim stylu! Jeśli widzicie literówki lub błędy, piszcie śmiało. Zawsze strasznie się emocjonuję pisząc i często gubię te wszystkie szczegóły.
A co do notki, coraz mniej tajemnic przed Wami. Szukajcie drogi do lisa.