"Nie ma większej nienawiści, niż zrodzona z bliskości." ~Wiesław Myśliwski
***
Kiedy człowiek staje przed czymś co go przeraża, ma ochotę uciec. Ale gdy to co go przeraża ma związek z jego bliskimi, chcę za wszelką cenę stawić temu czoła. Chce krzyczeć, kopać, walczyć do końca. To właśnie czułam patrząc na zmasakrowaną, ledwo żywą Arielle. Gdy tylko spróbowałam ją przenieść, straciła przytomność, a z otwartej rany brzucha wypłynęła ciepła krew. Nie wiedziałam kiedy zaczęłam płakać, a mięśnie nagle odmówiły mi posłuszeństwa. Klęczałam nad nieprzytomną Arielle modląc się, żeby jakimś cudem przeżyła. Żeby coś nas uratowało. W pewnym momencie zorientowałam się, że grzebię jak szalona w torebce w poszukiwaniu czegoś, co prawdopodobnie nie istnieje. Czułam, że wariuję. Działałam mechanicznie, a mój rozum zdawał się być bardzo odległy od mojej duszy, która wraz z tym widokiem rozszarpała się na milion kawałków. W pewnym momencie cisnęłam torebkę na odległość trzech metrów, otarłam rękawem łzy i chwyciłam przyjaciółkę za rękę. To wszystko co mogłam wtedy zrobić. Patrzyłam na nią i myślałam o najgłupszej rzeczy, jaka mogła mi przyjść w tamtej chwili do głowy. Jaki jest skrót do Arielle? Czemu nigdy nie mówiliśmy do niej pieszczotliwie? Powinna wiedzieć, że ją kochaliśmy. Że jej energia i wszystko co dawała z siebie, było dla nas ogromnie ważne. Może Ari? Lub Rielka? Czułam się naprawdę żałośnie, zacisnęłam mocniej malce na dłoni Ari. Nienawidziłam siebie. Mimowolnie uśmiechnęłam się przez łzy, a po chwili wstałam, żeby z porzuconego plecaka wyjąć koc i przykryć nim Arielle. Wiedziałam, że próba przeniesienia jej, tylko i wyłącznie zaszkodzi. Wyjęłam miękki różowy materiał i przykryłam nim Arielle, patrząc jak jej klatka piersiowa unosi się i opada, niezwykle delikatnie.
Zmrok zapadał bardzo powoli, minuty zdawały się być godzinami, a ja dopiero słysząc ptaka na drzewie zdałam sobie sprawę, że nie rzuciłam zaklęć ochronnych. Podniosłam się leniwie, niczym zombie w mugolskich filmach.
- Protego Totalum.
Mój głos był beznamiętny. Obcy. Chrypliwy. Wymamrotałam jeszcze parę zaklęć i usiadłam z podkulonymi nogami. Pamiętam ten dzień jakby to było dzisiaj.Wszystko o czym marzę to zginąć. Tego wieczoru myślałam jedynie o tym, dlaczego właściwie się nie zabiłam. To przeze mnie rozpoczął się ten cały koszmar. Wszystkim było by o wiele lepiej, bez mojej obecności. Położyłam się spać w odległości metra od Arielle i przykryłam się swetrem, który spakowałam tuż przed opuszczeniem Hogwartu. Różdżkę schowałam do buta. Zamknęłam oczy i zasnęłam.
Usłyszałam dźwięk mocno wciąganego powietrza i natychmiast zerwałam się na nogi. Wtedy stałam się świadkiem dwóch najgorszych wspomnień w moim życiu. Najgorszych, bo pojawiły się na raz.
Arielle McDonely umierała. A las stanął w płomieniach.
***
- Harry?! - krzyczał Ron w kompletnej ciemności.
Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Było całkowicie ciemno więc nie mógł dojrzeć Pottera. Wiele ryzykowali z Harry'm aportując się tutaj. Coś jednak podpowiedziało im, że jeśli w Hogwarcie mogą robić co chcą, to ta zasada obowiązuje już w całym magicznym świecie. Niewiele się pomylili. A przynajmniej taką nadzieje miał Ron kiedy szedł po omacku w kompletnej ciemności. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że trzyma w dłoni różdżkę.
- Lumos! - powiedział i poczuł, że światło razi go po oczach.
Natychmiast obrócił ją w drugą stronę i rozejrzał się po pomieszczeniu. Zobaczył regały. Ale nie było na nich przepowiedni, tak jak wtedy kiedy byli tu ostatnio. Po Harry'm nie było ani śladu, a on czuł jak narasta w nim panika. Szedł jednak mimowolnie do przodu.
- Ron? - krzyknął gdzieś z oddali Harry.
Popędził do przodu w kierunku głosu i nagle zderzył się z kimś lądując na ziemi. Podniósł się i otrzepał spodnie, a gdy zobaczył, że to Harry był sprawcą kolizji odetchnął z ulgą. Kiedy jednak zobaczył jego minę, entuzjazm opadł.
- Nie ma tu jej, prawda?
Harry pokręcił głową i już miał coś mówić, gdy Ron wrzasnął jak obdzierany ze skóry. Potter obrócił się natychmiast z różdżką wycelowaną na potencjalnego napastnika, nie zobaczył jednak niczego. Już miał zdzielić przyjaciela kopniakiem, a wtedy... Poczuł dziwne łaskotanie na ciele. Na Harry'm, pod Harry'm i obok Harry'ego. Właściwie wszędzie gdzie tylko sięgali wzrokiem... Pełzały pająki.
***
W jednej chwili całe życie stanęło mi przed oczami. Zarzuciłam torbę na ramię i całym sercem błagając, aby nie zrobić jej krzywdy... Uniosłam Arielle. Jej drobne ciało było niezwykle lekkie, nie wiem czy przez to, że była maleńka, czy przez to, że wszystkie Anioły są takie delikatne. Bo w tamtym momencie byłam pewna, niezwykle utwierdzona w przekonaniu, że trzymam w rękach niebiańskie stworzenie. Być może to za sprawą dymu, który wypełniał moje płuca. Ze wszystkich stron były płomienie, a języki ognia buchały wprost na mnie znienacka. Wciąż jednak biegłam co jakiś czas krzycząc z przerażenia, gdy ognista gałąź spadała pod moje stopy. Czułam coś mokrego na rękach, ale nie miałam czasu myśleć nad tym co to takiego. Chciałam tylko uciec, zanieść Arielle daleko od tego koszmaru, a sama najchętniej wskoczyłabym w ogień. Powoli jednak dym zatruwał moje płuca, a ja stawałam się coraz słabsza.
- Wytrzymaj... - mówiłam do Arielle, a może sama do siebie.
Nagle coś błysnęło mi przed oczami. To była tafla wody. Płynącej wody. Nie zważając na parzące języki ognia wbiegłam trzymając Anioła jak najdalej od płomienia. Puściłam ją dopiero wtedy gdy wskoczyłyśmy do wody, a ja poczułam niewiarygodnie przeszywający ból, gdy płonęły mi plecy. Rzeka porwała nas do przodu, a ja z ogromnym bólem podpłynęłam do Arielle. Dopiero wtedy zauważyłam, że woda wokół nas ma szkarłatny kolor. Zebrało mi się na wymioty, ale natychmiast zareagowałam. Mimo, że prąd rwał nas wciąż do przodu, dopłynęłam do przeciwnego brzegu, gdzie las nie ginął w ogniu. Z pełnym wysiłkiem wciągałam Arielle i czułam jak żywioł pragnie nas pokonać. Zabrać nas już na zawsze. Ale ja nie mogłam się poddać, ona musiała przeżyć. A nie mogła przeżyć. Beze mnie. Zebrałam w sobie wszystkie siły i wyczołgałam nas na brzeg. Arielle przestała krwawić, a ja wyjęłam z torebki jedną ze swoich bawełnianych koszulek i owinęłam nią dokładnie ciało Arielle. Patrzyłam na drugą stronę rzeki gdzie cały piękny las niknął w płomieniach jeszcze przez godzinę. Później zasnęłam.
Obudziło mnie słońce. Wtedy dopiero zebrałam myśli, rzuciłam zaklęcia ochronne i postanowiłam znaleźć coś do jedzenia, bo zdałam sobie sprawę, że nie jadłam nic od wczorajszego popołudnia. Druga strona lasu, oddzielona rzeką była pełna zwęglonych szczątków drzew i czuć jeszcze było zapach świeżej spalenizny. Zdjęłam prowizoryczny opatrunek Arielle i przemyłam go w rzece. Wycisnęłam całą zawartość wody w materiale i ponownie obwiązałam koszulkę wokół rany. Wyglądała znacznie lepiej niż wczoraj. Jednak widok tak zmasakrowanej przyjaciółki przyprawiał mnie o zawroty głowy. Zwłaszcza przy tak jaskrawym, odsłaniającym każdy szczegół słońcu. Oddaliłam się na tyle, by widzieć co się z nią dzieje, uzbierałam około pół litra dzikich malin. I to wszystko. Tak wyglądało moje śniadanie. Zjadłam połowę swoich zbiorów, a połowę zostawiłam Arielle na wypadek, gdyby się obudziła. Dopiero wtedy miałam czas usiąść i przemyśleć ostatnie wydarzenia. Odbiegałam myślami do Harry'ego i Rona, którzy nic nie wiedzą o McGonagall i jej zdradzie. Próbowałam wymyślić sposób przekazania im wiadomości bez narażenia ich i Arielle. Bezskutecznie.
- Hermiona... Pi... - usłyszałam cichy głos i pokaszliwanie.
Omal nie pisnęłam z radości gdy zobaczyłam, że najbardziej błękitne oczy na świecie znów na mnie patrzą. Podbiegłam do niej i usiadłam, łapiąc ją za ręce.
- Pić mi się chce... - powiedziała słabo.
Natychmiast zerwałam się do torebki i wyjęłam z niej ogromną butelkę soku dyniowego, którą zabrałam od skrzatów jeszcze wczorajszego ranka. Pomogłam jej się napić i podnieść delikatnie, by oparła się plecami o pień. Przez dłuższy czas oddychała tylko głęboko i słuchała mojej opowieści o wczorajszej nocy. W końcu spojrzała na mnie ciepło.
- Dziękuje.
- Od tego są przyjaciele.
Uśmiechnęła się, ale zaraz po tym ból przeszył jej ciało, bo gwałtownie dotknęła brzucha, a mina przybrała obraz cierpienia. Nie miałam pojęcia jak jej pomóc, ale ona wciąż miała ochotę na rozmowę, bo drugą ręką gestem wskazała mi, żebym mówiła.
- Martwię się o Ciebie. Mam gdzieś książki o ranach i... Że też nie przyszło mi to wcześniej do głowy. - powiedziałam i nagle zdałam sobie sprawę z czegoś gorszego. - Arielle! Czemu jesteś ranna? Czemu uciekłaś? Co się stało?
Pytania same wychodziły z moich ust.
- Odkryłam coś... - jej głos był słaby.
Wyglądała tak jakby zaraz miała ponownie omdleć i w ledwo żywy sposób powiedziała:
- W fiolkach... Są fałszywe wspomnienia...
Ponownie zamknęła oczy. A jej świadomość odpłynęła daleko od lasu w Brighton. I wtedy ją zobaczyłam. Na pagórku po naszej lewej stronie. Lisica.
___________________________
Tym razem bardzo dużo ze strony Hermiony, bo kolejny rozdział ukaże w większej mierze co dzieje się z zewnątrz. Jak obiecałam, jest rozdział. Być może kolejny ukaże się w sobotę, ale nic nie obiecuję. Jak na razie zostawiam Was z przetrawieniem tych informacji, które tutaj przeczytaliście i mam nadzieję, że Was nie zawiodłam.
Wielkie podziękowania, za wszystkie Wasze miłe komentarze. Jesteście naprawdę kochani :)